Łączna liczba wyświetleń

sobota, 25 sierpnia 2012

Wnusia

    Czas szybuje z prędkością światła.
    Tak niedawno był wielki smutek i depresja a już teraz inny nastrój.
    Przedwczoraj czyli 23 sierpnia 2012 roku urodziła się moja wnuczka Kornelka!




     Pierwsze momenty życia Jej Królewskiej Mości Kornelii I

niedziela, 22 lipca 2012

Wakacyjne podróże

    Jak ten czas szybko leci - nie było mnie cały miesiąc.


    Miałam wypoczywać ale jakoś tego przypływu energii nie czuję.


    Ale po kolei.


    Najpierw, jeszcze w czerwcu pojechałam do siostry męża czyli mojej szwagierki.
    Biedaczka z zaawansowaną cukrzycą i bez nogi cały czas siedzi w domu. Jedynymi jej przyjaciółmi były koty ale i te z wiekiem wymierały.
    Jak tam przyjechałam przyszła właśnie kolej na ostatniego który się jeszcze ostał - Maxia. 
    Kot był kiedyś wielki, wypasiony i bardzo łakomy.
    Tym razem zastałam chudzinkę, która wprawdzie jeszcze z uprzejmości żebrała jedzenie ale gdzie mu tam do dawnego kociska.
    Serce bolało patrzeć na to biedactwo.
   Umarł dzień po moim wyjeździe od szwagierki.


   Jak zwykle w Zakopanem jak ja przyjeżdżam kończy się pogoda więc nawet w góry nie poszłam. Nie chciałam też specjalnie denerwować szwagierki bo ona każde moje dłuższe wyjście na trasę odchorowuje.
    Jedno co mi się udało to kupiłam sobie serwetki do decupage i mam wielkie plany zmienić meble kuchenne, zobaczymy co z moich planów zostanie.


     Wróciłam więc do domu bardziej zdenerwowana niż wyjechałam.
    Od razu się też okazało, że mogę iść do pracy pomimo urlopu, skwapliwie z tego skorzystałam i zaliczyłam sobie dwa dni.


    Ale czekał na mnie już wyjazd do przyjaciółek.


    Przepakowałam torbę i ruszyłam na spotkanie przygody, najpierw do Gliwic do nowo poznanego małżeństwa wspaniałych ludzi z którymi ich samochodem wyruszyliśmy do podwarszawskiej miejscowości gdzie przyjaciółka ma piękny dom i galerię sztuki.
    U mojej uzdolnionej koleżanki spędziłam sporo czasu, i trochę jestem zła na siebie, że tak mało pracowałam ale chyba zmęczenie i upał dało o sobie znać bo potrafiłam dwa razy dziennie drzemkę ucinać zamiast wytrwale pracować pędzlem.
    Najbardziej mi się podobał sklep z meblami używanymi gdzie można bez końca buszować znajdując najróżniejsze rzeczy od mebla począwszy a na młynku do kawy kończąc. Uwielbiam takie poszukiwania.
Oczywiście nie obyło się od spotkania z jej psiakami, wielkim collie i malutką grzywaczką chińską - oba są wspaniałe i bardzo przyjacielskie.


   Z pod W-wy wyruszyłam niedaleko, do Kutna.
   Tam już na przystanku czekała na mnie druga przyjaciółka a w jej gościnnym domu następna radośnie mnie witająca psica.
    W tym mieście też udało mi się zaliczyć targ staroci, coś fantastycznego tyle, że trudno było przechodzić bo i nogi bolały od łażenia po rozległym terenie i tłok był niesamowity.


    Wróciłam więc do domu obżarta do nieprzyzwoitości, pełna wrażeń i znowu z niecierpliwością będę czekać przyszłego roku - może uda mi się znowu odwiedzić kochane dziewczyny.


    Teraz tylko praca,  praca i praca. Nie mam pojęcia czy wygospodaruję choć jeden wolny dzień do końca wakacji.

sobota, 23 czerwca 2012

Kijki

    No i znalazły się kijki!
    Leżały sobie spokojnie od zeszłego roku w Zakopanem.


    Neta tu teraz jak na lekarstwo, z wielkim trudem dziś weszłam.


    Żal niestety pozostaje.
    A góry się na razie nie wybieram bo butów nawet nie zabrałam jak kijków nie miałam, no trudno - może to kiedyś odbiję.


     Dziś jak na złość ślicznie słoneczko świeci od rana. Może wyjdę porobić zdjęcia ale nawet na to nie mam ochoty bo przecież już tyle tych zdjęć mam zrobionych.
    W poniedziałek wracam, przepakowuję ciuchy i dalej ruszam w trasę.

środa, 20 czerwca 2012

Wyjazdy.

    Myślałam, że czas troszkę zagoi ranę a tym czasem jest coraz gorzej. Nostalgia dopada mnie w najmniej oczekiwanym miejscu i czasie.
 
    Dziś cały dzień chodzę i szukam kijków do chodzenia - rozstąp się ziemio! Nie ma! A M na pewno by wiedział gdzie są schowane...
 
     Jutro jadę do Zakopanego, spotkam się z siostrą M.
Będzie to bardzo smutne spotkanie, ale biedaczka jest teraz prawie zupełnie sama.
     Został jej wnuk który niby z nią mieszka ale to młody chłopak który całe dnie spędza albo na wykładach albo przy komputerze i druga wnuczka z którą niestety się szwagierka nie spotyka.
 
    Starość jest jednak paskudna, a jeszcze jak ktoś chodzić nie może i sam o siebie nie zadba to tragedia.
 
    Wyjazd w góry będzie pierwszym z całej serii moich letnich podróży

sobota, 9 czerwca 2012

Trzeba żyć.

    Najpopularniejszym pocieszeniem jest "trzeba żyć dalej", no dobra ale nikt nie mówi jak?


    Na początku próbuję udawać, że to się nie stało, że M jest gdzieś w szpitalu daleko ale wróci niedługo. Tyle, że to się ściera z rzeczywistością - problemy które kiedyś załatwiał M spadły na mnie.


    Nie umiem butli gazowej zmienić, telefonu jego ustawić i wiele różnych rzeczy o których nie myślałam bo nie było mi to potrzebne.


    Teraz czas będzie się inaczej dzielił, na to co było za czasów M i po nim.


    Co ja będę bez niego robić?
    Kto do mnie Pączusiu będzie mówił?
    Kto przyjdzie z jedzeniem albo piciem do pracy jak zapomnę?
    Kto w piecu napali i posprząta, garnki umyje?
    Kto mnie będzie woził?
    Kto będzie dzwonił czy dobrze dojechałam i czy nie trzeba mnie obudzić?


    Zbyt dużo tych pytań, bez odpowiedzi.


    W tych ciężkich czasach robiłam stołeczek dla wnuczki Natalki. 


    Obiecałam kiedyś, że pokażę krok po kroku jak to powstaje - a więc proszę:




  Taki stołeczek znalazłam u sąsiada w rupieciach, wysępiłam go i na zdjęciu jest już w połowie wyszorowany.



   Zaczęłam go szlifować ale doszłam do wniosku, że stolarz to lepiej zrobi. Zdjęcie z wyszlifowanym do połowy stołeczkiem.


   Tu już wyszlifowany i przygotowany do roboty. Znajomy stolarz dał nową deseczkę na wierzch stołeczka bo sama z dzieciństwa pamiętam jak takie składane deseczki potrafiły uszczypać w pupę.

   Porobiłam złocenia w miejscach które mają być przetarte i pokryte lakierem do spękań udając postarzenie.

   Tu stołeczek (a raczej jak to określiła moja koleżanka "stolec" kiedy usłyszała o złoceniach)
z pierwszą warstwą farby.


Pomalowany drugi raz z crackle i przymiarką obrazków.


Obrazki przyklejone!


Teraz tylko kilka warstw lakieru i gotowe.


   Zrobiłam też poduszeczkę gdyby maleńka miała za twardo na desce. Będzie się ją przywiązywało do stołeczka wstążkami (poduszeczkę nie wnuczkę). 


A tu poszeweczka na zmianę. 
Mam nadzieję, ze spodoba się nowej właścicielce?

środa, 6 czerwca 2012

To co nieuchronne.



    Dnia 3 czerwca o godz. 23 odszedł mój kochany mąż. 
    Nie mam słów żeby wyrazić swój żal. To chyba przyjdzie później.
    Na razie jeszcze nie odczuwam tak boleśnie straty, jestem w szoku i z jednej strony nie mogę się pogodzić z jego śmiercią a z drugiej chyba lepiej się stało, że cierpiał niedługo.


    Dziś jego pogrzeb, a ja nie mam siły iść. Dobrze, że ktoś z rodziny ze mną będzie i wesprze mnie.

niedziela, 3 czerwca 2012

Dziś.

    Biedny M leży w tym łóżku szpitalnym przywiązany.


    Boli go chyba wszystko, włącznie ze skurczami które zawsze mu dawały popalić tyle, że teraz nawet nie ma potasu żeby zażyć.
    Morfina też powoduje nadmierną ruchliwość. 


    Dziś nawet oczu nie otworzył jak przyszłam. Nie wiem czy wiedział, że jestem. Zwykle masowanie pleców i przytulanie troszkę go uspakajało a dziś nawet się wyrywał i nie chciał być masowany. 


    Nie chciał się napić mleka, pepsi czy wody.


    Leki podane w kroplówce prawie w ogóle nie działają bo przez tą jego ruchliwość rąk kroplówka spływa bardzo wolno, dopiero koło południa dostał lekarstwa w zastrzyku.


    Biedny, pomimo braku świadomości cierpi strasznie, każdy mięsień drży osobno a do tego nie chce się przykryć i widać jak się z zimna telepie.
    Do tego co jakiś czas podnosi się i chce wyć i krzyczeć otwierając usta i woła "mamo!".


    Gdyby nie to, że jest taki niespokojny nie zastanawiała bym się nad zabraniem go do domu ale mogę tą decyzją przysporzyć mu jeszcze cierpień bo co będzie jak z tapczanu spadnie?
    A jak sobie coś połamie?


    Jutro popytam lekarzy bo sama boję się podjąć decyzję.

sobota, 2 czerwca 2012

Chcę do domu,

    Byłyśmy dziś z siostrzenicą M w szpitalu, ją poznał a do mnie dalej mamo.
    Ja chcę do domu mamo, natychmiast!
    Odwiąż mnie!
    Chcę Pepsi-coli!


    I tak spełniałyśmy jego życzenia oprócz tego "do domu".


    Poszłam do lekarki, była jakaś inna tylko na weekendowym dyżurze, może dla tego rozmawiała ze mną szczerze.
    M ma maksimum tydzień życia. W zasadzie jak tak chce to można go do domu zabrać tylko kłopot z cewnikowaniem, kroplówkami i łóżkiem.


     Łóżko może by mi się dało wypożyczyć bez wpłacania ale to nie jest pewne, do cewnikowania by siostra przychodziła, morfinę i insulinę bym się naumiała, ale pozostaje kwestia plasterków przeciwbólowych które tylko szpital i hospicjum ma. Na naszym terenie nie ma domowego hospicjum, a do takiego szpitalnego to nie ma sensu go wozić bo to budynek dalej i tylko zmiana łóżka by była.


    Kroplówkę też by można było w domu podawać a do tego dopajać go jeszcze łyżeczką. To syzyfowa praca. 
    Podobno pampersy przysługują ale chyba jest jakiś limit. Sama nie wiem, dam radę czy nie bo bym była całe 24 h uwiązana to raz a dwa czy obrócę go sama, czy dam radę umyć i czy mi nie wypadnie z łóżka jak w szpitalu takie hece wyprawia - z zawiązanymi rękoma potrafił wężyk od sondy wyrwać?


    I tak nic do poniedziałku nie załatwię, zobaczymy co powie ordynatorka i na ile uda mi się to wszystko pozałatwiać.

piątek, 1 czerwca 2012

C.d. strachu.

    Oj ciężko mi na duszy - mieli go sondą karmić, wsadzili tę sondę do żołądka biedak się męczy chce to wyciągnąć.


    Okazało się, że zanim zaczęli go karmić pokazały się fusy, czyli krew. Płytek krwi zero i teraz co zrobić z tym fantem?


    Mają spróbować jeszcze podać mu chłodne mleko, co to da to nie wiem ale widać coś.


    On się teraz rzuca strasznie, nie chce leżeć, nie chce sondy, nie chce majtek. Uspokoił się troszkę jak go po plecach masowałam i przytulałam do siebie. Ręce ma przywiązane bo wszystko wyrzuca

    Dostaje przeciwbólowe, plasterki ma przylepione a jakiś uspakajających chyba nie dostaje bo siostry mówią, że  ani na chwilę nie da rękom odpocząć, biedaczek ma już ręce całe sine od zastrzyków i kroplówek.


    Cały czas szepce do mnie mamo, mamusiu. Ja go tulę jak małe dziecko i serce mi się ściska, że tak mało mogę....


    Tak na dobrą sprawę to bym musiała tam siedzieć dzień i noc, ale tak się nie da.


    Na dodatek złego pękła mi gałka od kranu, za zimo żeby na rowerze jechać i wiatr straszny. Któryś z kolei parasol mi szlag trafił.
    No trudno będę się do poniedziałku w zimnej wodzie myła.

Boję się.

    Boję się wszystkiego - napisać, że się mu polepszyło bo może się pogorszyć.
    Jechać do szpitala bo nie wiem co tam zastanę albo i nie zastanę.
    Boję się, że ta demencja już mu zostanie?
    Boję się, żeby M się nie męczył.
    Boję się o pracę i rodzinę.


    M już od tygodnia leży, nie bardzo mnie kojarzy - jestem dla niego mamą która powinna poradzić na wszystkie bolączki.
    Przedwczoraj pojechałam do niego z jego siostrzenicą, chyba ją poznał bo zaczął płakać na jej widok.
    Byli bardzo związani ze sobą bo różnica wieku niewielka.


    Wczoraj przybył mi jeszcze jeden lęk - o synową. Walczy ona o dziecko i wyszło na to, że sędzia orzekająca w jej sprawie jest tendencyjna.


    Jak działać żeby nie zaszkodzić? Pisać skargę? Ale to może się niekorzystnie na sprawie odbić bo przecież prezes sądu nie da skrzywdzić swojego pracownika.
    Nagłośnić sprawę w mediach?
    To też może być niezbyt miłe.
    Ktoś jej doradził żeby czekała na drugą sprawę i jeżeli tą przegra to wtedy składała apelację, rada niby dobra ale ona w tym czasie będzie miała maleńkie dziecko i jak jej z dwojgiem dzieci do województwa jeździć na rozprawy?

poniedziałek, 28 maja 2012

Mamo....

    Byłam dziś rano w szpitalu, przyjechałam przed obchodem i na dzień dobry miałam się do pielęgniarki zgłosić. 
     Ale wcześniej przeżyłam chwilę grozy! Wchodzę na salę a łóżko M puste, gołe sprężyny. Nogi się miękkie robią no ale przecież muszę zapytać, wchodzę dalej do sali a on jest przeniesiony na sąsiednie łóżko takie z zabezpieczeniem, żeby nie wypadł. 


    Poszłam do pielęgniarek i okazało się, że M wymiotował i trzeba mu przywieźć podkoszulki, ręcznik jednorazowy, oliwkę, wodę z dziubkiem i dwie nowe gąbki.
    Mogły mi to wczoraj powiedzieć bym nie musiała tak drogo płacić w szpitalu no ale trudno, kupiłam wszystko co trzeba oprócz podkoszulek i oliwki.
    O oliwce zapomniałam zwłaszcza, że kupiłam specjalną maść na odparzenia a podkoszulki ma w domu, mówię tej pani, że przecież on miał ze sobą podkoszulkę i bluzkę od piżamy?
    Nie widziały - no trudno.


    Jak wróciłam ze sklepu to akurat trafiłam na obchód, odczekałam. Po wyjściu z sali chyba siostra przełożona poinformowała mnie, że M przenoszą na inną salę, znowu miałam miękkie kolana. Te przenosiny to niby dla tego, żeby siostry miały go na oku bo sala jest vis a vis dyżurki ale ja rano widziałam jak z tej sali wywożą kogoś nogami do przodu. Po obchodzie zaczepiłam lekarkę. Kazała mi zejść na dół do gabinetu i poczekać.


    Poczekałam.


    W rozmowie lekarka mi powiedziała, że stan jest bardzo nieszczególny i żeby spodziewać się najgorszego ale nie załamywać się bo oni przez cały czas podają mu coś na wzmocnienie odporności i wzrost białych ciałek krwi.
    Wróciłam na górę do M.
    Leży biedactwo, pytam czy pić nie chce? 
    Kiwa głową, że tak. Podaję mu - nie pije.
    Obracam go na bok syczy, ale dał sobie plecy wysmarować maścią. Nogi ma biedak podkurczone bo to jednak kawał chłopa a zjeżdża ciągle z wysoko ustawionego oparcia. Ruszyć go za bardzo nie można bo go wszystko boli.
Trzymał mnie za rękę i co jakiś czas szeptał:
- Mamo boli, mamo.......

niedziela, 27 maja 2012

c.d. perypetii szpitalnych

    Przyjechałam do szpitala, zaprowadzili mnie do jakiegoś przejściowego pomieszczenia w którym go ułożyli. 
    Wiecznie otwierane i zamykane drzwi powodowały niesamowity przeciąg. Teraz nie było gadania o tym, że jednak przeciąg mu szkodzi. Poprosiłam pielęgniarkę, że może gdzie indziej go położą a nie na przewiewie to stwierdziła, że tu jest szpital i wszędzie są bakterie. 
    Znalazłam w nogach tego łoża jakiś koc i przykryłam M bo mu się zimno zaczęło robić.


    Po jakimś czasie przewieziono go do następnej diagnozy, siedział tam oczywiście odpowiednio długo.
    W międzyczasie przyszła do szpitala młoda dziewczyna pytając o stan zdrowia swojej koleżanki z pracy. 
    Zaznaczyła, że posłali ją również szefowie.
    Lekarz nie chciał z nią nawet rozmawiać, ale pielęgniarka się zlitowała i prosiła o powiadomienie rodziny.
    Dziewczyna zaczyna tłumaczyć, że chorą zabrano z pracy, nie ma rodziny, nie ma dzieci, męża, rodzeństwa ani rodziców.
Pielęgniarce widać głupio było i powiedziała dziewczynie w drodze wyjątku, że chorą zaraz zabiorą na  neurochirurgię w Krakowie. Czekają tylko na helikopter.
    Czyli może być jeszcze gorzej niż z M. On przynajmniej ma siostrę która codziennie dzwoni i mnie.


    Był już wieczór zanim M zawieźli na oddział, przebrałam go i ułożyłam. Dostał leki wzmacniające i przeciwbólowy plasterek.
     Diagnoza jest pancytopenia i cukrzyca świeża.


    W każdym bądź razie wychodziłam ze szpitala w optymistycznym nastroju.


    Wczoraj był organizowany na sąsiednim osiedlu Dzień Dziecka.
Dawno byłam umówiona z synową na tą imprezę. Wnusia bawiła się wspaniale a syn obiecał, że pojedzie po drodze do szpitala i zawiezie M zapomniane a potrzebne rzeczy.


    Dziś do południa pojechałam do szpitala. Nie wiem jak szłam, pewno zamyśliłam się bo w pewnym momencie czuję jak glebę zaliczam.  
               
    Ręce zdarte, łokieć odrapany ale jakoś dałam radę się pozbierać bez pomocy.


   W szpitalu zmiana okropna.
   M nie ma siły nawet szeptać, zupełnie go nie rozumiem. Z trudem wyczytałam z jego warg, że chce usiąść. Z jednym z pacjentów usadziłam go na łóżku, założyłam na nos okulary i dałam długopis w rękę. Napisał żebym mu plecy pomasowała, potem kark.
    Tymi bolącymi zdrapanymi rękoma masowałam go sama sycząc z bólu.


    Po jakimś czasie widzę, że za chwilę zleci z łóżka więc go położyłam, poleciałam po siostrę żeby go podnieść trochę bo zjechał do połowy łóżka,
    Zaczął znowu mnie o coś prosić, zrozumiałam tylko tyle, że go szczypie ale nie wiem czy plaster przeciwbólowy czy może odleżyny się robią. Na sali ciemnawo i nic nie widać na plecach.


    Zostawiłam go na chwilę i poszłam do lekarza - jest stan zagrożenia życia ale z tego co zrozumiałam jest też nadzieja, wszystkiemu winna chemioterapia która pozbawiła go prawie zupełnie WBC, dają mu leki zwiększające białe ciałka krwi.


    Wróciłam do M, jeszcze chwilę posiedziałam próbując zrozumieć co chce mi powiedzieć ale widzę, że za oknem robi bardzo niemiło. 
     Musiałam lecieć bo bez parasola jestem, obtłuczona i wszystko mnie boli i w domu pościel za oknem się wietrzy.


    M się to chyba nie spodobało ale jutro znowu do niego pojadę.

Szpital powiatowy

    Sytuacja z minuty na minutę stawała się gorsza. 


    Rano pojechałam do lekarza co robić dalej.
     Oczywiście mam pecha i akurat wtedy została jedna lekarka na cały rejon z masą pacjentów i wizyt domowych.


     Tak koło 10 nadeszła moja kolejka, i w gabinecie mówię o co chodzi. Uzgodniłyśmy z Panią dr, że zadzwonię do Bystrej i spytam czy M tam przyjmą a jak nie to ona jednak przyjedzie.
     Zadzwoniłam - powiedziano mi, że niestety ale oni w tak krótkim czasie nie mogą nic zrobić i żeby jednak jak najszybciej zrobić mu badania i ewentualnie lekarz I kontaktu skieruje co robić dalej. 


    Lekarka podesłała mi natychmiast pielęgniarkę do pobrania krwi, badania zrobiono na cito i tu chylę głowę - Pani doktór okazała się człowiekiem wielkiego serca. Sama pojechała zawieźć skierowanie na badanie krwi, nawet nie odbierała tylko przeczytała wyniki krwi żeby mi to przekazać (WBC - 0,6   HGB - 9,6).
    Przyjechała z tym wszystkim do mnie do domu i namówiła M żeby jednak zgodził się na szpital bo wyniki są tragiczne.


    No i tu się zaczyna grubsza polka.


    Tak lekceważącego i nieprzyjemnego traktowania ze strony ratowników w życiu się nie spodziewałam.


     Poprzednio jak przyjechali to potraktowali mnie jak potencjalną morderczynię a męża jak małe dziecko które ma odpowiadać na pytania całymi zdaniami, nie licząc się z tym, że każde wypowiadane słowo sprawia mu ból.


    Tym razem też przyjechali dwaj panowie i na wstępie niegrzecznym tonem spytali czego od nich oczekuję (oczywiście widzieli wyniki i wypis z poprzedniej chemii)?




    Mówię więc, że trzeba męża przewieźć do szpitala bo sprawa jest pilna i wyniki złe. 
- My nie jesteśmy taksówką i proszę sobie pacjenta własnymi środkami przewozić! My tylko zagrożenie życia! To jego odpowiedź.


    Tłumaczę tumanom, że jednak jest zagrożenie, chyba pojęcia nie mieli co jest grane.
    Traktują pacjentów jak zło konieczne i czemu my się na to mamy godzić??Wczoraj go chcieli zabrać a dziś nie. Musiałam długo i zawile tłumaczyć, że zagrożenie życia jednak jest i że dzwonili do mnie z laboratorium, że wyniki są fatalne. 
 Potem się dziwić, że ludzie tak nienawidzą Służyby niezdrowej

    Jestem spokojnym człowiekiem ale szlag mnie nagły trafił, pokazuję mu kartkę, że wyniki są fatalne - chyba takich podstawowych rzeczy ich uczą na szkoleniu? I, że to akurat jest zagrożenie życia!


    Nie pofatygowali się po nosze, M musiał sam iść po schodach asekurowany tylko przez ratownika, pytam czy mogę wsiąść do karetki - mowy nie ma - no dobra takie są przepisy ale torbę może jednak zabiorą?
   Nie zabiorą!
   Mam sobie sama szukać numeru stacji ratunkowej i dzwonić gdzie go przewiozą!

    A jak bym tak internetu nie miała i na karcie zero?


    Dziwne, ze jakoś tego pacjenta bez zagrożenia życia natychmiast na sygnale wieźli?


    Mam takiego sąsiada który notorycznie ile razy popije to dzwoni, że go noga boli - wtedy nie pytają czy jest zagrożenie życia czy go nie ma tylko go z rewerencjami do karetki biorą a on po badaniach w szpitalu dochodzi do wniosku, że w domu lepiej bo pół litra można kupić wychodzi jakoś o własnych siłach z tego szpitala i taksówką wraca do domu.
    To tak na marginesie.


    Znalazłam numer szpitala, trwało to dosyć długo zanim mnie telefonistka z ratowniczym połączyła - mam dzwonić później bo na razie jest diagnozowany.


    Przez to ich tasiemcowe łączenie i czekanie aż ktoś odbierze karta mi się skończyła. Wsiadam więc na rower i jadę po kartę.
    Czekam z godzinę po czym znowu dzwonię.
Nikt nie odbiera bo połączenie zajęte, dzwonię do skutku jest godz 16 z minutami. O 16.40 mam autobus. 


    Wreszcie się dodzwoniłam! 
    Pani na wstępie mi mówi, że "może by pani w końcu przyjechała do męża"...


    No nie! Osłabiło mnie to zupełnie, następna z durnymi pretensjami.


    Podejrzewam,  że oni wszyscy są wyuczeni, żeby zwalać winę na pacjenta albo członków rodziny. Zawsze lepiej atakować niż być atakowanym.


    Dokończę jak wrócę ze szpitala.

piątek, 25 maja 2012

Upór

     No to zaczęła się ostra jazda bez trzymanki.


    Od przedwczoraj M nie mówi i tylko śpi. Nie mam pojęcia czy to normalna chrypka czy zaatakowane struny głosowe.

    Wczoraj zaniepokoiło mnie to, że całe do południa spał, miałam troszkę spraw do załatwienia więc dopiero koło południa bliżej się temu przyjrzałam.


    Myślałam, że zmęczony jest po nieprzespanej którejś tam z rzędu nocy i chce sobie rano dłużej pospać ale nadeszła pora obiadu i pytam go co by zjadł?
- Nic. Wyszeptał.
    Dotykam go a on bardzo ciepły, gorączki nie da sobie zmierzyć. Jeść nie chce, pić też nie bardzo, prosił o Pepsi bo po tym mu podobno lepiej na gardło ale też nie bardzo chce ją pić. Wody nie, herbaty nie. Nawet energetyzujący Nowak przestał go interesować.


    Co tu robić? Lekarz dopiero dziś może przyjść.
    Zadzwoniłam na pogotowie i pytam pani dyspozytorki co mam robić w tej sytuacji, podkreślając, że może to być gorączka neuropeniczna z której dopiero co się wygrzebał.


    Myślałam, że babka lekarza podeśle a ona mi przysłała dwu ratowników, dostałam opeer za to że okno rano otworzyłam bo M jak ich zobaczył to jakoś siły odzyskał i dosyć składnie mówił, a raczej szeptał.
    Nie docierało do nich to, że to wcale nie musi być przeziębienie a jeżeli już to nie jestem temu winna bo wywietrzyć musiałam dym papierosowy i robiłam to bez przeciągu, że każdą taką sprawę w Bystrej kazano mi natychmiast zgłaszać - pacjent nie wyraża zgody na przewóz do szpitala i mogę się wypchać bo oni za mnie siedzieć w razie czego nie pójdą. 


    Po ich wyjściu M mi wyszeptał,że do Oświęcimia nie pojedzie bo tam mu skierowanie do Krakowa dali. 
    Na upór nie ma lekarstwa.
    A kto mu kazał to skierowanie przyjąć? Trzeba było tak jak mówiłam upierać się przy bliższym szpitalu specjalistycznym.


    Dziś jest dalej tak samo, czyli jest już opuchnięty od spania, nie je nic, lekarstw nie zażywa, prosił o herbatę więc stoi następna na stoliku. Nawet o dziwo fajek nie woła czyli jest już źle.
    Zaraz idę do lekarza pierwszego kontaktu i dowiem się co ona radzi bo to lekarka.


    Znam dalszy scenariusz - koniecznie trzeba go będzie przewieźć do innego szpitala czyli do Bystrej, karetkę mogę sobie z głowy wybić więc następne pieniądze będę musiała na przejazd prywatny wydać. 


    No i jak zwykle wszystko moja wina.


    Ech, najchętniej bym już do pracy poszła i zostawiła to wszystko na pastwę losu. 
    I tak jestem  niepotrzebna bo cokolwiek bym nie zrobiła to i tak jest źle.

wtorek, 22 maja 2012

Dolewka

    Wiecie co to jest dolewka?


    To taki malutki woreczek (250ml) specyfiku który M dostaje w chemioterapii. Po tej dawce ma dwa tygodnie przerwy w czasie połowy tego czasu czyli po tygodniu ma zrobić badania.


    Ostatnim razem zaniedbałam konsultowania badań bo przecież na komisję ZUS-owską jechaliśmy no i były kłopoty.


    Teraz trzeba uważać a do ZUS wysłać odwołanie. Nie wiem czy to coś da no ale co mi szkodzi spróbować?


    Z reguły ludzie reagują na chemię nudnościami, M ma inaczej - jego biegunka dopada. Nie wiadomo co gorsze?


    Teraz może coś o sobie.


    Od pierwszego maja zawzięłam się i jestem na diecie optymalnej. Ale coś nie bardzo mi to idzie, żywię się dokładnie wg wskazówek dr. Kwaśniewskiego i mojej kumpeli Wolke i waga jakaś chyba popsuta bo raz w dół a raz do góry skacze.
    Bardzo się ucieszyłam bo spadłam 4 kg no i co z tego jak z powrotem nabyłam trzy!
    Albo coś robię nie tak albo taka odporna na diety jestem.


    Z Duncanem i 1000 cal to samo było.
    Żyję cały czas z kartką w ręku i wagą obok siebie, z reguły nie dojadam bo boję się przekroczyć tabelkę, z tego co wyczytałam to dziennie zjadam 800 - 900 cal, zero słodyczy, zero pieczywa no to od samego tego waga powinna lecieć na dół a tu nic.


    Może powinnam dokładniej Kwaśniewskiego poczytać ale on ma taki styl pisania, że mnie odrzuca, nie czytam ze zrozumieniem.
    Inna sprawa, że zdrowie M, kłopoty z tym związane, zdrowie synowej i troska o to jak będą żyć zaprzątają mi głowę dokładnie.

    Nawet robótek troszkę zaniedbałam, zrobiłam dwa słoiki i teraz na robotę czeka taki fikuśny stołeczek dla mojej wnusi Natalki.
    Chciała bym jej go dać na Dzień Dziecka ale muszę stolarza dopaść żeby mi wyheblował deseczki i jakiś śliczny materiał muszę wyszukać na poduszeczkę aby deseczki malutkiej nie szczypały w pupę. 


    Oczywiście dodam zdjęcia ale to zrobię troszkę później, Chciałam pokazać cały cykl powstawania nowego krzesełka.


    Na razie dodam bransoletkę zrobioną na palcach, słoiki które zrobiłam i krzesełeczko w stanie surowym.





poniedziałek, 14 maja 2012

II kurs chemii

     Dosyć długo mnie nie było ale po prostu bałam się zapeszyć.


    Leczenie M w szpitalu z neuropenii przebiegało prawidłowo, siedział tam 10 dni aż poczuł się lepiej.


    Najgorzej było z przywozem do domu. Obgoniłam wszystkich sąsiadów, pytałam kogo tylko mogłam czy by się nie przejechał do Bystrej, przecież to ładna wycieczka i do tego opłacona.
    Co prawda pieniędzy nie miałam ale w wypłatę bym natychmiast oddała - no ale nikogo chętnego nie było.


    M w szpitalu było bardzo przykro.


    Pojechałam sama busem i w chwili gdy wysiadałam z autobusu to on już przy przystanku był i czekał na mnie. 
    Jakoś bez większych sensacji wróciliśmy do domu busem.


    Dostał sterydy i osłonowe (Pabi-dexamethason i Anesteloc), po tym trochę lepiej się czuje.
    Zaczynają mu wychodzić włosy i co najdziwniejsze ciemnieją. Był dosyć dobrze szpakowaty z gęstą czupryną a teraz ma takie rzadkie ciemne włosy.


    W trakcie jego leczenia ja objeździłam PCPR gdzie oczywiście jak zwykle jednego papierka brakuje (jak by to dziwnie było gdyby wszystko naraz można było dowieźć, pewno by się świat do góry nogami  przewrócił). 
    Znowu mnie czeka wizyta u lekarza i proszenie o wypełnienie następnego durnego powielonego formularza o innej nazwie.


     Byłam też w ZUS-ie i pytałam czy nie ma wyjścia z sytuacji?

    Mam złożyć wniosek o uchylenie terminu odwołania ze względu na chorobę M bo on to wszystko musi podpisać i następnie odwołanie o zmianę terminu zachorowania.


    Pytałam mądrych ludzi co to znaczy ale odpowiedzi satysfakcjonującej nie otrzymałam.
    Przecież gdyby lekarz orzecznik stwierdził, że choroba nastąpiła wcześniej (a nastąpiła bo choruje już od 10 lat ale nie na raka płuc) to też nic nie da bo w nijaki sposób nie chce mu się przesunąć ten nieszczęsny okres składkowy pięciu lat w ostatnim dziesięcioleciu, choćby się nawet cofnął o te 10 lat.


    Ciężko też będzie uzbierać 25 lat pracy skoro większość tego czasu pracował na czarno po 12 h na dzień albo i dłużej nie otrzymując nic prócz kasy.


    Aby troszkę optymistyczniej zakończyć posta dodaję moją radosną twórczość. 

    Na razie nie robię decupage bo muszę sobie wydrukować wzory (drukarka w proszku), zaczęłam więc nieśmiałe próby krawieckie, skroiłam i zrobiłam pokrowce na krzesełko komputerowe, serwetkę na ławę i na koniec okrycia na fotele. 
    Dziękuję Ci Zosiu, że umożliwiłaś mi korzystanie z tego bardzo pożytecznego hobby.














poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Prawie jak wycieczka.

     Już mi pomału tytułów brakuje, bo tylko choroba i Bystra, na okrągło.


    Dziś pojechałam rano, były trudności bo autobusy w Bielsku jeździły jak w soboty, czyli rzadko.  Poleciałam na dworzec PKS-u i złapałam autobus jadący do Szczyrku.


    Jak przyjechałam to M był na dole, czekał na ambulans który miał jego i jakąś panią zawieźć na RTG.


    Ponieważ musiałam na niego czekać więc wybrałam się pooglądać górki.
    Miałam szczery zamiar wstąpić do muzeum  J. Fałata - niestety, autobusy kursują jak w soboty a muzea zamknięte jak w poniedziałek. Ze mną pod muzeum stała cała wycieczka zawiedzionych dzieci z zespołem Downa ze swoimi opiekunami. 
Nie obeszło się też bez bąbli na nogach, dobrze, że mam takie koleżanki które natychmiast doradzą co należy zrobić (przeciągnąć nitkę przez pęcherz i zawiązać).


    Oczywiście porobiłam zdjęcia tej miłej beskidzkiej miejscowości. 


    Mam złe przeczucia, M dostał chrypki.
    To może być z przeciągu tak jak on twierdzi a może też stało się to czego się obawiałam, nowotwór zaatakował tchawicę.


               Oby nie, trzymajcie kciuki!













    

niedziela, 29 kwietnia 2012

Chwila relaksu.

     Chciałam sobie miło spędzić choć jeden dzień a wyszło jak zawsze.


     Zrobiłam zdjęcia ostatnich czterech słoiczków które robiłam.
    Nie jestem zadowolona z efektu końcowego. 
     Złotko które miało tuszować linię pomiędzy napisem a resztą wyszło bardzo nienaturalnie, no trudno - nie będę się jeszcze tym dołować.





    Rano zrobiwszy wszystko co miałam do zrobienia postanowiłam się wybrać na przejażdżkę rowerową. Miała to być wyprawa kilkugodzinna, taki wspaniały relaks. 
Niby po wodę i cukierki dla M ale na tyle daleko, że spokojnie mogłam wypocząć albo zmęczyć się inaczej.


    Kolega który ofiarował się załatwić M różne sprawy zadzwonił, że nic nie załatwił i wieczorem z kasą przyjedzie więc dzień miałabym wolny.


    Wyjechałam do miejscowości oddalonej o kilka kilometrów ale piękną trasą wśród stawów i lasów, przejeżdżając Wisłę.
    Z powrotem miałam wracać przez las, żeby słońce nie prażyło i siąść sobie gdzieś nad pięknym stawem, troszkę się opalić, pooglądać ptaki i zwierzęta.


    Przejechałam jakieś ze 3-4 kilometry a tu telefon mi się drze!


    Stanęłam, wyszukałam go w czeluściach plecaka klnąc pod nosem po cholerę go brałam (a brałam specjalnie żeby zdjęcia zrobić bo na PC-cie nie mogę zgrać zdjęć z aparatu).
    Dzwoni ten kolega który niby miał być wieczorem, że on przyjechał i przywiózł pieniądze i, że miałam być przecież w domu bo tylko do sklepu miałam skoczyć. 
    Owszem, tyle, że ja sobie sklep wybrałam najbardziej od domu oddalony.


    On tam czeka pod drzwiami. No dobra, poczeka sobie...


    Jadę dalej już wściekła, a tu następny telefon, M dzwoni, że mam natychmiast iść do sąsiada bo coś dla niego ma.
    Obraził się, że ostro odpowiedziałam, że na pewno zaraz tam nie pójdę bo jestem kilka kilometrów od domu.


    Humor miałam popsuty dokumentnie i zamiast miłej, leciutkiej przejażdżki miałam maraton z wywieszonym ozorem.


    Juto jadę do M, miałam to zrobić dopiero 2 maja w jego imieniny ale się uparł. 
    Będzie to moja ostatnia wizyta przed wypłatą bo po prostu nie dam rady finansowo tak jeździć.
    Do tego jutro jakoś dziwnie autobusy jeżdżą i nie mam pojęcia jak dojadę tam i jak wrócę.


    Zdjęcia z przejażdżki jednak zdążyłam zrobić.


          To królowa polskich rzek i stawy.







                     Tak, tak, tam w oddali to Beskidy.