Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 27 maja 2012

c.d. perypetii szpitalnych

    Przyjechałam do szpitala, zaprowadzili mnie do jakiegoś przejściowego pomieszczenia w którym go ułożyli. 
    Wiecznie otwierane i zamykane drzwi powodowały niesamowity przeciąg. Teraz nie było gadania o tym, że jednak przeciąg mu szkodzi. Poprosiłam pielęgniarkę, że może gdzie indziej go położą a nie na przewiewie to stwierdziła, że tu jest szpital i wszędzie są bakterie. 
    Znalazłam w nogach tego łoża jakiś koc i przykryłam M bo mu się zimno zaczęło robić.


    Po jakimś czasie przewieziono go do następnej diagnozy, siedział tam oczywiście odpowiednio długo.
    W międzyczasie przyszła do szpitala młoda dziewczyna pytając o stan zdrowia swojej koleżanki z pracy. 
    Zaznaczyła, że posłali ją również szefowie.
    Lekarz nie chciał z nią nawet rozmawiać, ale pielęgniarka się zlitowała i prosiła o powiadomienie rodziny.
    Dziewczyna zaczyna tłumaczyć, że chorą zabrano z pracy, nie ma rodziny, nie ma dzieci, męża, rodzeństwa ani rodziców.
Pielęgniarce widać głupio było i powiedziała dziewczynie w drodze wyjątku, że chorą zaraz zabiorą na  neurochirurgię w Krakowie. Czekają tylko na helikopter.
    Czyli może być jeszcze gorzej niż z M. On przynajmniej ma siostrę która codziennie dzwoni i mnie.


    Był już wieczór zanim M zawieźli na oddział, przebrałam go i ułożyłam. Dostał leki wzmacniające i przeciwbólowy plasterek.
     Diagnoza jest pancytopenia i cukrzyca świeża.


    W każdym bądź razie wychodziłam ze szpitala w optymistycznym nastroju.


    Wczoraj był organizowany na sąsiednim osiedlu Dzień Dziecka.
Dawno byłam umówiona z synową na tą imprezę. Wnusia bawiła się wspaniale a syn obiecał, że pojedzie po drodze do szpitala i zawiezie M zapomniane a potrzebne rzeczy.


    Dziś do południa pojechałam do szpitala. Nie wiem jak szłam, pewno zamyśliłam się bo w pewnym momencie czuję jak glebę zaliczam.  
               
    Ręce zdarte, łokieć odrapany ale jakoś dałam radę się pozbierać bez pomocy.


   W szpitalu zmiana okropna.
   M nie ma siły nawet szeptać, zupełnie go nie rozumiem. Z trudem wyczytałam z jego warg, że chce usiąść. Z jednym z pacjentów usadziłam go na łóżku, założyłam na nos okulary i dałam długopis w rękę. Napisał żebym mu plecy pomasowała, potem kark.
    Tymi bolącymi zdrapanymi rękoma masowałam go sama sycząc z bólu.


    Po jakimś czasie widzę, że za chwilę zleci z łóżka więc go położyłam, poleciałam po siostrę żeby go podnieść trochę bo zjechał do połowy łóżka,
    Zaczął znowu mnie o coś prosić, zrozumiałam tylko tyle, że go szczypie ale nie wiem czy plaster przeciwbólowy czy może odleżyny się robią. Na sali ciemnawo i nic nie widać na plecach.


    Zostawiłam go na chwilę i poszłam do lekarza - jest stan zagrożenia życia ale z tego co zrozumiałam jest też nadzieja, wszystkiemu winna chemioterapia która pozbawiła go prawie zupełnie WBC, dają mu leki zwiększające białe ciałka krwi.


    Wróciłam do M, jeszcze chwilę posiedziałam próbując zrozumieć co chce mi powiedzieć ale widzę, że za oknem robi bardzo niemiło. 
     Musiałam lecieć bo bez parasola jestem, obtłuczona i wszystko mnie boli i w domu pościel za oknem się wietrzy.


    M się to chyba nie spodobało ale jutro znowu do niego pojadę.

4 komentarze:

  1. oj w takiej sytuacji to juz wiele wolno! Aniu trzymaj się myslami jestem przy tobie i z wami!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, ja klęłam jak zaczęto mnie przedmiotowo traktować a już jak pani z pogotowia do którego nie mogłam się godzinami dodzwonić z pretensją w głosie zaczęła mnie pouczać to nerwy puściły.

    OdpowiedzUsuń